Strona główna Fakty żywieniowe Jak się żywić? Przepisy Historia diety Forum  

  Forum dyskusyjne serwisu www.DobraDieta.pl  FAQ    Szukaj    Użytkownicy    Czat      Statystyki  
  · Zaloguj Rejestracja · Profil · Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości · Grupy  

Poprzedni temat «» Następny temat
Zamknięty przez: Witold Jarmolowicz
Czw Paź 10, 2013 08:59
Optimal Story 2005
Autor Wiadomość
Witold Jarmolowicz 
Site Admin

Pomógł: 46 razy
Dołączył: 06 Sie 2007
Posty: 8791
Wysłany: Czw Paź 10, 2013 08:55   Optimal Story 2005

Spacerując z brzytwą Ockhama

OPTIMAL STORY
Prolog – Euforia neofity


Typowy optymalny zaczynał sześć lat temu [w 1999 roku] od przeczytania książki „Dieta optymalna” i zastosowania się do zawartych w niej porad. Dr Kwaśniewski w swoich publikacjach eksponował zawsze proporcję B:T:W, jako najważniejszy element zdrowego żywienia oraz zalecał redukcję spożycia węglowodanów poniżej 50g. Ordynował także znaczne zwiększenie spożycia tłuszczów zwierzęcych. Uznawał, że te tłuszcze były nieszkodliwe nawet w ilości ośmiokrotnie przewyższającej białka. Dr Kwaśniewski zakładał też, że żywienie się według tych zasad znacznie usprawniało metabolizm. Pozwalało to na obniżenie dobowego spożycia białka do 30-50g dla 70kg mężczyzny. Niekiedy Doktor wyrażał opinię, że dorosłym wystarczało tylko 20-30g białka. W wyjątkowych wypadkach było to rzeczywiście możliwe. Pan Doktor dopuszczał przekraczanie zalecanych granic pod warunkiem przestrzegania złotej proporcji BTW. Nigdy natomiast nie sformułował wyraźnych ostrzeżeń przed niebezpieczeństwami czyhającymi na większość optymalnych, którzy drastycznie ograniczyli jednocześnie i białko i węglowodany oraz przejadali się tłuszczami przez wiele lat. Początkujący optymalny beztrosko zaczynał więc od jedzenia kostki masła, jajek, karkówki, smalcu oraz odrzucenia chleba, owoców, a nawet częściowo warzyw, kasz i makaronów. Tak radykalna odmiana jadłospisu bezboleśnie przestawiała organizm na kataboliczne szlaki spalania własnych tkanek. Ta zmiana redukowała bowiem wydzielanie anabolicznej insuliny i uwalniała od bluesa cukrowego. Znaczne zmniejszenie węglowodanów i zwiększenie tłuszczów korzystnie stabilizowało poziom glukozy we krwi i powodowało spłaszczenie krzywej cukrowej. To zmniejszało wahania nastroju, likwidowało napady silnego głodu oraz chroniło przed niepotrzebnym przetwarzaniem węglowodanów na tłuszcze i cholesterol. Początkujący optymalni, ograniczając węglowodany, ograniczali jednocześnie błonnik. Likwidowało to produkcję przez bakterie gazów z celulozy i przynosiło ulgę w chorobach jelit. Ponadto zredukowanie spożycia błonnika samo w sobie poprawiało wchłanianie, dzięki czemu zmniejszało się zapotrzebowanie na BTW o pięć procent. Większość osób miała nadwagę i zapasy zbędnych tkanek do spalenia. Dlatego początkowe głodzenie mało komu szkodziło. Mało komu, z wyjątkiem osób wychudzonych. Chudzi z poświęceniem godnym lepszej sprawy zaciskali zęby i starali się przetrzymać kryzys niedożywienia. Czuli się fatalnie, bo już na starcie nie mieli zapasów, w przeciwieństwie do otyłej większości. Nieliczni początkujący popełniali błąd, polegający na przejadaniu się golonkami i w ogóle mięsem, bez jednoczesnego zwiększenia spożycia tłuszczów. Znaczny nadmiar białka powodował u nich po tygodniu biegunkę, osłabienie, apatię. Łamanie praw fizjologii zmuszało tę grupę do natychmiastowej rezygnacji z fałszywie rozumianej diety optymalnej. Pozostali czuli się dobrze i nieustannie smażyli placki serowe. Jedli je z poczuciem winy, bo placki najlepiej smakowały jednak z dżemem, a nie z łojem. Zakodowany współcześnie przesąd, że trzeba się czymś leczyć, żeby być zdrowym, powodował przeniesienie magicznej mocy z lekarstw na placki, żółtka i „kolagen”. Jeszcze do niedawna spotykałem optymalnych, pytających z frasunkiem, czy muszą jeść żółtka, których nie lubią. Oczywiście, że niepotrzebnie katowali się. Zawsze należało kierować się prostą zasadą: „Smak, samopoczucie i waga łazienkowa najlepszym doradcą”. W pierwszych miesiącach większość optymalnych zauważała poprawę zdrowia, niezależnie od stopnia niedożywienia białkowego. Aktywne osoby ze zdziwieniem odczuwały spadek energii i wewnętrzne wyciszenie emocjonalne. Z tego powodu niektórzy, prowadzący własne biznesy, rezygnowali z Ż.O. nie mogąc sobie pozwolić na zmniejszenie tempa życiowej gonitwy. Wyciszenie było tak znaczne, że optymalnym kierowcom zdarzało się przejechać skrzyżowanie na czerwonym świetle. Nie wynikało to z braku refleksu, ale raczej z rozmyślania na luzie o niebieskich migdałach. Osiem lat temu sądziłem, że było to jedyne niebezpieczeństwo związane z żywieniem optymalnym. Ponieważ dr Kwaśniewski obiecywał poprawę czynności umysłu na swojej diecie, więc powyższe objawy optymalni tłumaczyli sobie lepszą i spokojniejszą pracą mózgu, dzięki lepszemu zasilaniu. Lekarze wyjaśniali to zjawisko działaniem ciał ketonowych na układ nerwowy. Oczywiście nie wyczerpywało to tematu, ze względu na ogromną złożoność ludzkiego metabolizmu. Współcześni naukowcy odkryli znaczny wpływ poziomu tryptofanu i tyrozyny we krwi na pracę mózgu. Niedobory tych aminokwasów, spowodowane zaniżaniem do 60g dziennych racji białkowych, u żołnierzy badanych na poligonach wyzwalały drażliwość, apatię, depresję, osłabiały intelekt i refleks, zmniejszały odporność na stres. Działo się tak dlatego, że tryptofan i tyrozyna były prekursorami wielu ważnych neuroprzekaźników w mózgu. Objawy te ustępowały w przeciągu miesiąca, po zwiększeniu do 115g racji białkowych. Kiedy zapoznałem się z wynikami tych badań, zrozumiałem wreszcie, dlaczego moja znajoma, która przed trzema laty przeszła na dietę optymalną, wylądowała w szpitalu z rozpoznaniem depresji. Oczywiście w jej wypadku nastąpił splot innych niekorzystnych czynników, z genetyczną podatnością włącznie, ale zaniżanie białka miało swój znaczący udział. To był skrajny przypadek, który wtenczas zbagatelizowałem. ***(Po napisaniu tego artykułu przeczytałem w jednej z naukowych publikacji, że zmniejszanie spożycia białka u 80% chorych na depresję nasilało objawy. Omawiając ten problem na listopadowym zebraniu Oddziału OSBO 2005r., dowiedziałem się, że również w Częstochowie młoda kobieta, kierując się intuicją, podwyższyła białko i węglowodany, a obniżyła tłuszcze. Dzięki temu jakoś wyszła z depresji. Ze swej strony mogę tylko powiedzieć, że trzy lata temu co prawda apelowałem o umiar żywieniowy, ale jeszcze nie zdawałem sobie jasno sprawy, że wyłącznie metodologia ścisłych nauk inżynierskich może uchronić przed nieodpowiedzialnymi pomysłami.) Na szczęście u większości początkujących optymalnych mechanizmy dostosowawcze rekompensowały niedobory białek. Występowało tylko przesadne wyciszenie emocjonalne. Każdy optymalny wiedział, że skurcze łydek były powodowane ketozą, którą należało likwidować zwiększaniem spożycia węglowodanów. Pajęczyny myślowe związane z rzekomą nieszkodliwością nadmiaru tłuszczów były tak silne, że jeszcze rok temu optymalni pytali mnie ze zdziwieniem: „Co ty mówisz? Przecież tłuszcze zwierzęce nigdy nie szkodzą.” Otóż ketozę u niektórych osób powodował nadmiar tłuszczów. Podwyższanie spożycia węglowodanów prowadziło te osoby prostą drogą do otyłości z powodu stymulowania trzustki do nadprodukcji insuliny. Insulina zmuszała tkankę tłuszczową do rozrostu. Budulcem były właśnie spożywane w nadmiarze tłuszcze. Jednoczesne zaniżanie białek przyspieszało wówczas otłuszczenie całego organizmu, a szczególnie wątroby, m.in. z powodu niedoboru choliny i innych substancji. W takich przypadkach należało zmniejszać tłuszcze, nie zwiększając węglowodanów. Spotkałem wyjątkowe osoby, u których spożycie zaledwie 150g tłuszczów na dobę już wyzwalało bardzo silną ketozę, połączoną z zaburzeniami świadomości i lękami. Być może te dwa mechanizmy: obniżenie odporności i krytycyzmu z powodu niedoborów białkowych oraz zmącenie umysłu przez silną ketozę, legły u podstaw przekonania o wyjątkowych możliwościach umysłu na, dogmatycznie pojmowanym, żywieniu optymalnym. Ten istotny aspekt zdrowotny nigdy nie był badany przez lekarzy. Swego czasu antropolodzy zaobserwowali, że, w niektórych plemionach indiańskich, nastoletnich chłopców przetrzymywano wiele tygodni w ciemnych pieczarach na bardzo skąpym żywieniu, czy wręcz o głodzie. Dzięki temu osiągali oni wyjątkowe możliwości mentalne i łączność ze Wszechświatem dla dobra plemienia. Początkujący optymalni nie siedzieli po ciemku, ale głodzili się białkowo, z jednoczesnym przejadaniem się tłuszczami, co musiało jakoś wpływać na umysł. Być może z tego powodu bezkrytycznie wierzyli autorytetom oraz aplikowali sobie tautologiczny slogan: „Żywienie optymalne nigdy nie szkodzi, ponieważ jest najlepsze i nieszkodliwe”. Oczywiście w pierwszych miesiącach dieta optymalna powodowała u większości z nas rewelacyjną poprawę samopoczucia i ustąpienie wielu nieuleczalnych chorób. To niezaprzeczalne! Wszakże, nawet kilkuletni miodowy miesiąc kiedyś się kończy i dopada proza życia, optymalnego również. O tym w następnym odcinku naszej historii.
PS. Tym razem cykl artykułów będzie oparty na moich ośmioletnich subiektywnych obserwacjach. Będzie niejako zwieńczeniem drukowanych od półtora roku publikacji w „Optymalniku” i „Optymalnych”. Tam też dociekliwi czytelnicy znajdą odnośną bibliografię. Wielu optymalnych zobaczy siebie, jak w zwierciadle, wielu innych będzie żarliwie zaprzeczać. To zrozumiałe, różnimy się między sobą metabolizmem o +/-30% oraz stażem o kilka lat.

Witold Jarmołowicz 2005-11-02
 
     
Witold Jarmolowicz 
Site Admin

Pomógł: 46 razy
Dołączył: 06 Sie 2007
Posty: 8791
Wysłany: Czw Paź 10, 2013 09:00   

Spacerując z brzytwą Ockhama

OPTIMAL STORY
Względna stabilizacja

Przeciętny optymalny, który przetrwał opisaną przed miesiącem euforię neofity, w przeciągu kilku tygodni, najdalej kilku miesięcy, stawał się dojrzałym optymalnym po przebudowie. Dokładnie tak, jak zalecał dr Kwaśniewski, zmniejszał wówczas spożycie białka. Mniej więcej w tym samym czasie organizm kończył spalanie własnych zbędnych tkanek. Oczywiście metabolizm osób wychudzonych podlegał odwrotnym prawom, ale większość początkujących była właśnie otyła. U osób otyłych, rzeczywiście przestrzegających ilości BTW z ołówkiem w ręku, po przebudowie zaczynały występować niedobory białkowe. Zgodnie z czysto matematycznym równaniem różniczkowym, bezwzględne niedobory zaledwie 10g białka, MUSIAŁY powodować w przeciągu następnych 3-6 lat utratę kilkunastu kilogramów beztłuszczowej masy ciała. Czyli MUSIAŁO następować spalanie fragmentów własnych, ważnych życiowo tkanek. Uprzednio otyły organizm, po schudnięciu i jednoczesnym zmniejszeniu spożycia białka, uruchamiał mechanizmy oszczędzające, charakterystyczne dla głodzenia. Dlatego powolny proces degradacji trwał kilka lat. Sami optymalni byli w tym okresie zafascynowani dietą oraz immunizowani na racjonalną dyskusję. Byli tak samo odporni, jak sławy oficjalnej medycyny, tylko w drugą stronę. Podobnie do tkwiącego w każdym dorosłym dziecka, optymalni chcieli szybko osiągać dojrzałość optymalną. Znamieniem osiągania dojrzałości było właśnie zmniejszanie białka po przebudowie oraz ograniczanie posiłków do dwóch na dobę. Analogicznie do środowiska dzieci, w środowisku optymalnych, początkujących traktowano z rozczuleniem i pobłażliwością. Wiadomo, początkujący jedzą nie tak, jak trzeba, ale kiedyś z tego wyrosną. Po kilku miesiącach ascetyczne rygory wzrastały. Oczywisty błąd, polegający na zmniejszaniu białka przez otyłe osoby po przebudowie, powodował stopniowe pogarszanie samopoczucia, narastające zmęczenie i utratę sił, nawet po wyspaniu się. Ograniczenie posiłków do dwóch wzmagało te objawy i powodowało rozrost tkanki tłuszczowej, tak, jak opisywaliśmy w poprzednich „Optymalnikach”. W sytuacji niedoborów białkowych i zbyt długich przerw między posiłkami, organizm uruchamiał mechanizmy głodowe. Te mechanizmy nasilały przetwarzanie każdej najmniejszej nadwyżki energetycznej na tłuszcze oraz wyzwalały syndrom chronicznego zmęczenia. Generując uczucie zmęczenia, mózg zniechęcał do aktywności fizycznej, dzięki czemu oszczędzał wszystko, co się da. Zależnie od wieku, płci, obciążenia pracą fizyczną, to zjawisko występowało już po trzech tygodniach, albo dopiero po trzech latach. W tym okresie jedni drastycznie chudli, drudzy tyli. Większość miała słabe, zwiotczałe mięśnie. Nasilało się wypadanie włosów, skóra robiła się szorstka i cienka, paznokcie łamliwe, cera ziemista, czasem zażółcona. Występowało uczucie zimna, przemęczenia, kłopoty ze snem. W związku z niedoborem białek, optymalni wstawali od stołu głodni. Mylnie sobie tłumacząc przyczynę głodu, dojadali tłuszcze, ponieważ według dra Kwaśniewskiego tłuszcze zwierzęce nigdy nie mogły zaszkodzić. W miarę pojawiania się różnych symptomów chorobowych, typowy optymalny próbował coś zmieniać. Najpierw stosował to, co na początku przyniosło sukces, tzn. zmniejszał białka i węglowodany. W tym momencie sytuacja pogarszała się, ponieważ przebudowanym optymalnym nigdy nie groziło przebiałczenie, a bardzo często niedobiałczenie. Co gorsza, w środowisku optymalnych rozplenił się dogmat o wyjątkowej szkodliwości przebiałczenia. Nieszczęście polegało na tym, że prawie wszystkie objawy niedoboru białek uznawano za przebiałczenie i zalecano zmniejszanie już i tak głodowej racji białka. Powstawało błędne koło niedożywienia białkowego. W automatyce takie błędne koło nazywało się dodatnim sprzężeniem zwrotnym. Na tym etapie optymalni, chcąc poprawić samopoczucie, zwiększali spożycie „nigdy nie szkodzących” tłuszczów. Przejadanie się tłuszczami przynosiło chwilową ulgę, ale powodowało kolejne zaburzenia: palpitacje serca, wzrost ciśnienia, ketozę, uczucie gorąca, niepokój. Wszak optymalnym organizmom brakowało niezbędnego białka, a nie tłuszczów. Niektórzy instynktownie jedli orzechy, dzięki czemu uzupełniali węglowodany. Niestety, razem z węglowodanami zjadali kolejną porcję tłuszczów. Swego czasu próbowałem w swoich artykułach przemycać prostą prawdę, że węglowodany są optymalnym niezbędne, ponieważ oszczędzają spalanie białek. Temat ten poruszało kilku innych autorów i powoli w świadomości optymalnych nastąpiła rehabilitacja węglowodanów. Dr Kwaśniewski w swoich publikacjach dopuszczał spożywanie do 200g węglowodanów, ale generalnie ustanowił, że należy nie przekraczać 50g. Niestety, nigdzie jasno nie przestrzegł przed możliwymi skutkami tak niskiego spożycia cukrowców przy jednoczesnych niedoborach białka. Każdy optymalny na własną rękę podwyższał węglowodany w strachu, że dostanie miażdżycy w związku z cyklem pentozowym. Dwa lata temu lekarze powszechnie ordynowali już 60-80g zamiast 50g. Nadal jednak straszyli przebiałczeniem. Typowy „dojrzały, przebudowany” optymalny, pojawiające się choroby „leczył” więc zmniejszaniem spożycia białek, czasem węglowodanów oraz zwiększaniem spożycia tłuszczów. Powstawało błędne koło optymalnego żywienia, ponieważ organizmy domagały się odwrotnego postępowania. Im bardziej optymalny czuł się źle, tym bardziej zaniżał białka. Im bardziej je zaniżał, tym bardziej pogarszało się jego samopoczucie. Większość, ta, której nie chciało się liczyć, nadal funkcjonowała w miarę dobrze. Podwyższenie w trzecim roku spożycia węglowodanów do 60-90g odwlekało degradację tkanek na kilka lat. Przynosiło poprawę samopoczucia i powrót energii dzięki oszczędzającemu działaniu węglowodanów na spalanie białek. Poprawiała się skóra, przestawało łamać w kościach, wyrównywał się rytm serca, ustępowała ociężałość umysłu. Przeciętnie po trzech latach optymalny odkrywał, że nie trzeba ciągle smażyć placków serowych i piec chleba optymalnego. Ten okres względnej stabilizacji trwał 3-6 lat. Sukcesywnie wzrastało jednak ciśnienie tętnicze, powoli, ale nieubłaganie. Pogarszały się wskaźniki cholesterolowe, stopniowo powracały niektóre choroby, pojawiały się nowe. Osłabienie napięcia mięśniowego powodowało, że po drzemce w fotelu, optymalny budził się jak z krzyża zdjęty. Z trudem prostował zwiotczałe ciało, a szczególnie obolały kark nie mogący utrzymać opadłej głowy. Powracały choroby reumatyczne, ponieważ wygotowane skórki i chrząstki „kolagenowe” miały poniżej 20% wartości odżywczej, a pochodzący z nich wywar praktycznie zero. Skórki niepotrzebnie zabierały miejsce wartościowym białkom w i tak już zaniżanym bilansie. Zbyt mała ilość białka powodowała obniżenie poziomu tryptofanu i tyrozyny we krwi, co nasilało osłabienie psychiczne oraz intelektualne, drażliwość, depresje, zawroty głowy. Optymalni określali ten stan jako ciężki umysł. Podniesienie spożycia węglowodanów oszczędzających białko, z opisanych wyżej powodów poprawiało na pewien czas samopoczucie. To sugerowało mylnie, że mózg domagał się tylko energii z węglowodanów. Ponieważ chodziło także o niedobór białka, więc dolegliwości musiały wrócić. Po ich powrocie optymalni znowu zwiększali węglowodany. Niestety, przy niedoborach białka mogli tym sposobem tylko utyć i otłuścić sobie wątrobę. Samopoczucie stawało się wówczas chwiejne razem z powracającym bluesem cukrowym, a mięśnie, jak były, tak pozostawały zwiotczałe. Dolegliwości powodował bowiem niedobór białka, którego nie można było niczym zastąpić. Oczywiście niedoborom białkowym winni byli również producenci. Producenci powszechnie zaczęli szprycować solanką wszystko, nawet półtusze w rzeźniach. Powodowało to mniejszą zawartość białka, niż kupujący odczytywali z tablic. Wszakże to dr Kwaśniewski, lekarze i doradcy powinni byli taką sytuację przeanalizować i szybko zareagować. Nieliczni uczciwie próbowali ostrzegać, bez większego rezultatu. Zamiast racjonalizacji jadłospisu serwowano frazes, że prawdziwi optymalni wiedzą, czym się żywić. A jak chorują, to znaczy, że popełniają błędy i nie są prawdziwi. Wmawiano ludziom chorym, że muszą się żywić ściśle według książek dra Kwaśniewskiego i przetrzymać zły okres. Tylko, jak długo niektórzy optymalni mogli przetrzymywać sukcesywne pogarszanie się zdrowia? Na co jeszcze miała czekać optymalna z Kanady, u której po czterech latach dogmatycznego żywienia pojawiły się ataki utraty przytomności? Na pół przytomna przejechała tysiące kilometrów do Chicago, żeby usłyszeć od autorytetu: „Czy żywi się Pani dokładnie według książek? Jeżeli tak, to musi Pani przetrzymać.” Po siedmiu latach postępującej degradacji neurologicznej wyrzuciła autorytety na śmietnik i zaczęła się żywić racjonalnie, niskowęglowodanowo. W jej wypadku nie było za późno. Powtórzmy, do tego doprowadzała wiara w autorytety oraz łamanie zasady: SMAK, SAMOPOCZUCIE I WAGA ŁAZIENKOWA NAJLEPSZYM DORADCĄ. Za miesiąc opiszemy ścianę, do której wcześniej, czy później dochodził optymalny żywiący się z kalkulatorem w ręku.

Witold Jarmołowicz 19-12-2005r.
 
     
Witold Jarmolowicz 
Site Admin

Pomógł: 46 razy
Dołączył: 06 Sie 2007
Posty: 8791
Wysłany: Czw Paź 10, 2013 09:02   

Spacerując z brzytwą Ockhama

OPTIMAL STORY
Tak dalej się nie da!


Typowy optymalny, który starał się żywić dokładnie według książek z kalkulatorem w ręku, po okresie stabilizacji dochodził do ściany w przeciągu 2-7 lat. Było to spowodowane tym, że w początkowym okresie wpojono mu żarliwą wiarę w jedynie słuszną wiedzę optymalną. Tymczasem, poza ścisłą matematyką, nigdy nie istniała stuprocentowo pewna wiedza. A już na pewno nie była nią biologia, czy dietetyka. Czujący się coraz gorzej optymalny, kurczowo trzymał się tautologii: „Żywienie optymalne nigdy nie szkodzi, ponieważ jest najlepsze i nieszkodliwe”. Jeżeli miał problemy, to obwiniał siebie o popełnianie błędów, zamykając tym samym drogę do skutecznej naprawy. Psychologicznie ujmując, występował mechanizm wyparcia i przeniesienia. Wielokrotnie opisywano ten mechanizm u dzieci. Jeżeli zdarzało się, że matka potraktowała ewidentnie niesprawiedliwie swoje dziecko, to ono obwiniało siebie o niegrzeczne zachowanie. Nieświadomie przenosiło uzasadnioną złość i niechęć z matki na swoją osobę, ponieważ matka była zbyt potężna, żeby się jej przeciwstawić. Jednocześnie wzbudzona złość musiała gdzieś znaleźć ujście. Znajdowała je w obwinianiu siebie. Stawało się to zarodkiem krystalizacji kompleksu. Mówiąc językiem potocznym, przez całe późniejsze życie nawarstwiał się nie uświadamiany kłąb goryczy, porażek, złości i agresji wokół tamtego pierwszego traumatycznego zdarzenia. Dorośli nie pamiętają tego, ponieważ litościwa natura obdarzyła nas nie uświadamianymi mechanizmami obronnymi opisanymi przez Freuda, m.in. wyparciem i przeniesieniem. Niestety, ten kłąb emocji nigdy nie ginął bez śladu we freudowskim Id. W dorosłym życiu taki kompleks wyzwalał częste poczucie winy i nieuzasadnioną agresję w sytuacjach zupełnie nie a propos, ku zdziwieniu samego właściciela. Dorośli mogli się pozbyć tego kompleksu z pomocą psychoanalityka, przypominając sobie pierwotne zdarzenia z dzieciństwa. Wydobycie po latach z mroków nieświadomości dziecięcych emocji, przejściowo wyzwalało agresję w stosunku do rodziców. To był naturalny i konieczny etap na drodze do świadomego zaakceptowania sprawcy swoich kłopotów. W pewnym sensie podobne mechanizmy psychiczne występowały u optymalnych. Optymalni brnęli w obwinianie siebie o popełnianie błędów, zamiast dostosować zalecenia dra Kwaśniewskiego do własnego organizmu. Dopiero twarde prawa fizjologii zmuszały większość do racjonalizacji diety i porzucenia żarliwej wiary. Z upływem lat, u wielu optymalnych, powoli, ale nieubłaganie wzrastało ciśnienie tętnicze. Przy niskich triglicerydach, rósł poziom cholesterolu całkowitego powyżej 350mg%, a niebezpiecznie obniżał się HDL do 50. Jak się okazało, ten niekorzystny profil lipidowy współwystępował u niektórych osób z miażdżycą. Wbrew bagatelizowaniu sprawy, żywienie optymalne nie uchroniło tych ludzi przed by-passami. W trzecim roku żywienia bywało, że zjedzenie łyżki masła lub smalcu powodowało po 20 minutach wzrost ciśnienia na kilka godzin. Optymalny zaczynał jeść coraz mniej, żeby uniknąć przykrych objawów ucisku w oczach, uszach, rozdętej szyi. Niestety, wkrótce podskoki ciśnienia zaczynały się pojawiać po wypiciu dwóch szklanek czystej wody. Lekarze wiedzą, przyczyny mogły być różne, od niesprawnego odźwiernika w żołądku, poprzez przewężenie tętnicy nerkowej do miażdżycy. Ograniczanie ilości tłuszczów na pewien czas poprawiało sytuację. Wszelako nie można było w nieskończoność obniżać spożycia. Po kilku latach dogmatycznego, niskobiałkowego żywienia mięśnie były coraz bardziej zwiotczałe, pojawiały się palpitacje serca. Nieuchronnie zaczynało chrupać w stawach, chrząstki ulegały degradacji. Szczególnie osoby starsze z niepokojem obserwowały rozwój osteoporozy, utratę masy mięśniowej, degradację mięśni gładkich. Powodowało to komplikacje trawienne i osłabienie układu sercowo-naczyniowego. Ćwiczenia fizyczne przyspieszały tylko degradację organizmu, zwiększając zapotrzebowanie na białko. Czasem współwystępowało otłuszczenie. U innych osób pojawiały się widoczne gołym okiem objawy neurologiczne, zapominanie, trudności w formułowaniu wypowiedzi, niestabilność emocjonalna, sztywna mimika z utrudnioną wymową. Z powodu narastającej ociężałości umysłowej, osoby intensywnie pracujące wracały do standardowego żywienia. Powracały wówczas w dwójnasób wszystkie poprzednie choroby. Powracały w nasileniu nie przez żywienie optymalne, tylko dlatego, że dany człowiek był starszy o kilka lat i choroby były o kilka lat bardziej rozwinięte. To stwarzało mylne wrażenie, że nie ma odwrotu od diety optymalnej. Te wszystkie objawy były następstwem niedoboru białek i węglowodanów oraz nadmiaru tłuszczów. Prawidłową terapią powinno być zracjonalizowanie diety, np. według zasad, które zaproponowałem w „Optymalniku” 11/2005. Niestety, dogmat o nieziemskiej doskonałości diety optymalnej wymuszał produkowanie dziwacznych hipotez, wbrew zasadzie brzytwy Ockhama. Dążąc do ideału 20-30g białka, sformułowanego kiedyś nieopatrznie przez dra Kwaśniewskiego, optymalni powszechnie walczyli z przebiałczeniem, podczas, gdy większość była tragicznie niedobiałczona. Sprawę pogarszał rozpowszechniający się wśród producentów zwyczaj pompowania mięsa solanką. Głód wyzwalany niedoborem białek był zaspokajany nadmierną ilością tłuszczów zwierzęcych, zgodnie z dogmatem o ich całkowitej nieszkodliwości. Stres biologiczny spowodowany niedoborami białka i węglowodanów oraz nadmiarami tłuszczu sam w sobie podnosił ciśnienie, wyzwalał lęki, drażliwość, agresję, zawroty głowy, palpitacje serca, zaburzenia układu trawiennego, rozchwianie emocjonalne, „ciężki umysł”, niemożność skupienia się na wykonywanej pracy itp. Jednym słowem wywoływał objawy neurastenii. Tę rzekomą neurastenię leczono prądami selektywnymi PS stosowanymi na głowę. Niektórym prądy PS rzeczywiście pomagały, to niezaprzeczalne. Wszelako znacznej liczbie osób pogarszały samopoczucie, ponieważ były stosowane wbrew logice, zamiast dostatecznej ilości białka. Musiały wtenczas szkodzić, jak każda błędna terapia. Kolejny dogmat, o całkowitej nieszkodliwości prądów selektywnych, uniemożliwiał racjonalną dyskusję i wyjście z impasu. Gwoli sprawiedliwości, dr Kwaśniewski przestrzegał przed niepotrzebnym szafowaniem prądami. Wszakże osobiście przez Pana Doktora certyfikowani specjaliści ordynowali prądy bez umiaru. Chcę wierzyć, że była to zwykła niewiedza, czy błędy. Oczywiście prądy selektywne zastosowane właściwie przynosiły ulgę wielu chorym i poprawiały samopoczucie. Podobnie, rozsądne zaniżanie białka dawało pozytywne efekty w chorobach z autoimmunoagresji, a wręcz chroniło przed degradacją. Było też NIEZBĘDNE w niektórych chorobach nerek. Ale znaczna część optymalnych, dokładnie przestrzegając zaleceń z książek, stawała przed ścianą po kilku latach. A wystarczyło, zamiast żarliwą wiarą, kierować się zasadą: SMAK, SAMOPOCZUCIE I WAGA ŁAZIENKOWA NAJLEPSZYM DORADCĄ. Za miesiąc epilog optymalnej historii. Odwrotnie, niż tanich romansach, nasza historia kończy się szczęśliwie.

Witold Jarmołowicz 19-12-2005r.
 
     
Witold Jarmolowicz 
Site Admin

Pomógł: 46 razy
Dołączył: 06 Sie 2007
Posty: 8791
Wysłany: Czw Paź 10, 2013 09:03   

Spacerując z brzytwą Ockhama

OPTIMAL STORY
Wyjście na prostą.


W poprzednich trzech odcinkach opisywaliśmy w ciemnych barwach historię typowego optymalnego. Oczywiście nie każdy czytelnik zauważał u siebie wszystkie opisywane objawy. Niektórzy wręcz musieli zaniżać białko do 30g, podwyższać tłuszcze do 250g lub brać serie prądów selektywnych. Inni czuli się w ogóle dobrze. Jednak większość, ściśle przestrzegając zaleceń z książek, dochodziła do ściany po 2-7 latach. Nieznajomość podstaw automatyki powodowała, że doradzający specjaliści określali arbitralnie ilość dobowego zapotrzebowania białkowego. Obliczali je na podstawie należnej masy ciała przemnożonej przez współczynnik, zazwyczaj równy 0,8g/kg. Tym sposobem zajmowali poczesne miejsce w jednym szeregu z amerykańskimi naukowcami, szlifującymi od pół wieku reguły diety RDA.
Pierwszy błąd polegał na tym, że niezależnie od wartości przyjętego współczynnika, należało uwzględniać fakt, że osoby drobne potrzebowały więcej białka i energii na każdy kg masy należnej niż osoby wysokie. Tak, jak opisywaliśmy w „Optymalniku” 6/2005, spoczynkowe zużycie energii ssaków wg wzorów Kleibera i Brody’ego wynosiło REE=73,3xM^0,74 lub REE=70xM^0,75. Empiryczne badania potwierdziły, że te wzory były słuszne w bardzo szerokim zakresie, od myszy do słonia. Zgodnie z nauczanym w liceum prawem Hessa, spalanie białek było proporcjonalne do produkcji spoczynkowej energii REE. Zatem, jeżeli 100-kilogramowej osobie nawet i mogło wystarczyć 0,8g białka na każdy kg masy, to osoba podobna, ale ważąca 50kg, musiała zużyć o 19% białka więcej, czyli z definicji 0,95g/kg. Dla dociekliwych. Drugi wzór można przekształcić do postaci przyjaznej dla zwykłego kalkulatora po to, żeby każdy mógł sobie sprawdzić: REE=70xM^0,75 = 70xM3/4 = 70x[(MxMxM)1/2]1/2, gdzie M w kg, REE w kcal. Właśnie zgodnie z podobnymi wzorami maleńkie sikorki musiały jadać tyle, ile ważyły, natomiast ćwierćtonowym lwom wystarczało 5 kg mięsa na dzień, co stanowiło tylko 2% masy ich ciała. Pięćdziesięciokrotna różnica na korzyść sikorek nie mogła być spowodowana wyłącznie większą aktywnością fizyczną ptaków. Tzw. EMR (existence metabolic rate) przewyższało bowiem spoczynkowe zużycie energii REE zwierząt zaledwie trzy razy, a nie pięćdziesiąt.
Drugi błąd był poważniejszy i wynikał z pomylenia przyczyn ze skutkami oraz nieznajomości automatyki. Spożywanie ściśle ograniczonej ilości białka zmuszało organizm do stopniowego dostosowania beztłuszczowej masy ciała do wielkości spożycia. Nie stanowiło to problemu w przypadku zawyżania normy białkowej. Niestety, w związku z kultywowaniem dogmatu o przebiałczeniu, najczęściej organizm musiał zmaleć, żeby dzięki temu mniej własnego białka wydalać. Po kilku miesiącach osiągał dzięki zmaleniu równowagę pomiędzy białkiem wydalanym a spożywanym. Zamiast sztywno mnożyć masę należną przez 0,8 należało próbować szacować ilość białka wydalanego i tak ustalać spożycie, żeby uzupełniać jego codzienne straty z niewielkim zapasem. W czerwcowym „Optymalniku” 2005 wykazaliśmy, że spoczynkowe zużycie energii REE takich samych osób różniło się o +/-30%. Zatem zadanie mogło być rozwiązane tylko poprzez obserwację reakcji organizmu na zmiany spożycia. Czyli czegoś, co automatycy nazwali: odpowiedź nieliniowego obiektu o transmitancji F(s) na wymuszenie skokowe. Nieliniowego, ponieważ organizmy, jak typowe homeostaty, zmieniały swoją budowę i zapotrzebowanie, dostosowując je do zmieniającej się dostępności pożywienia. Wszakże nie mogły oszczędzać w nieskończoność. Od pewnego momentu MUSIAŁY zaczynać spalanie własnych tkanek. Podczas IV Konferencji Zdrowia w Polanicy przedstawiłem wyniki dwudziestowiecznych badań naukowych. Wynikało z nich, że niedobory białka zawsze zmniejszały masę ciała i mózgu kolejnych pokoleń. Nigdy nie było to tajemnicą w biologii. Wiedzieli o tym nie tylko kapłani egipscy, ale i dwudziestowieczni fizjolodzy, dowódcy armii oraz trenerzy koni wyścigowych. Swego czasu w Ciechocinku, zanim jeszcze podjąłem współpracę z Markiem Wolniakiem, apelowałem do zgromadzonych o utworzenie katalogu objawów świadczących o niedoborach i nadmiarach żywieniowych. Poza Arkadią Polania nikt się tym nie zajął. Wszakże pod koniec 2005 roku coś drgnęło w tym temacie. Ustępujący Zarząd OSBO zdążył przed Walnym Zebraniem wykluczyć kilka osób ze Stowarzyszenia. Być może chodziło o to, żeby przy dr. Kwaśniewskim pozostali jedynie ludzie niedobiałczeni, cisi, pokornego serca, dający się strzyc, a nawet obdzierać ze skóry. Coś chyba było na rzeczy. Dawniej dziwiłem się, dlaczego ludzie zgromadzeni wokół dr. Kwaśniewskiego nie okazywali samodzielności myślenia. Niedawno Marek Wolniak opisywał ten symptom. Sięgnijmy do przyczyn, nigdy bowiem nie było dymu bez ognia. Jeżeli obaj spotykaliśmy zastraszonych ludzi, to oznacza, że zostali zastraszeni. Przeciętny człowiek nie boi się, jeżeli nie musi. Czym można było zastraszyć dorosłych ludzi? Oczywiście groźbą utraty certyfikacji Pana Doktora. Przykład zniszczenia przedsiębiorców, którzy przed laty pochopnie otworzyli piekarnię optymalną w Dąbrowie Górniczej nie poszedł na marne. Sygnał był czytelny. Fundament ich bytu finansowego został podkopany jednym artykułem w miesięczniku „Optymalni”. Wszyscy, którzy potraktowali poważnie plany uszlachetniania ludzkości jajkami oraz karkówką i uzależnili się od opinii dr. Kwaśniewskiego, zamilkli. Zrozumieli, że znaleźli się w bardzo niepewnej sytuacji finansowej. To oczywiste, każdy chce żyć. Wszakże uzasadniona obawa to jedno, natomiast nadgorliwość i serwilizm to drugie. A gdzie w tym wszystkim była troska o dobro chorych? Przez rok nie mogłem znaleźć lekarza skłonnego do napisania artykułu o szkodliwości nadmiaru tłuszczów. W końcu, dwa lata temu, sam to ogłosiłem w obecności dr. Kwaśniewskiego na konferencji w Ciechocinku, a potem wydrukowałem w „Optymalniku”. W „Optymalniku”, ponieważ Prezydium OSBO odrzuciło ten artykuł jak wiele innych. Odrzuciło, pomimo ówczesnej akceptacji dr. Kwaśniewskiego i zainteresowania doradców. Natomiast niedawno, z właściwym sobie poczuciem humoru, Prezydium, prawie w tym samym składzie, chciało mnie wykluczyć z OSBO, pod zarzutem, że nie pisałem do „Optymalnych”, tylko do „Optymalnika”. Jak takich uciesznych psotników nie lubić? Gdyby w Arkadii Polania nie spotkał się zespół ludzi poszukujących, to do dzisiaj optymalni brnęliby w choroby, z wdzięcznością myśląc o dogmatycznej diecie optymalnej.
Wracając do białka. Przesadne zmniejszanie jego spożycia MUSIAŁO powodować utratę białka z tkanek. Tak samo, jak podczas suszy niedostatek wody deszczowej MUSIAŁ powodować wysychanie rzek i jezior. Podobnie bowiem do wody w rzekach, przez żywe organizmy MUSIAŁ przepływać zawsze strumień białka i energii w obrocie metabolicznym. Tylko dzięki temu strumieniowi, który nieustannie „przenosił” wzrastającą nieubłaganie entropię organizmów do otoczenia, mogły one istnieć. W przypadku nadmiernego zaniżania spożycia białek pojawiały się kolejno: obniżenie nastroju, drażliwość, depresja, tzw. „ciężki umysł”, osłabienie fizyczne, zmiany skórne, ziemista cera, zawroty głowy, łamliwość paznokci, wypadanie włosów, wiotczenie mięśni ruchowych. Potem organizm zaczynał tracić mięśnie gładkie. Degradacji ulegały jelita, naczynia krwionośne, moczowody itp. Przewężone i twardniejące naczynia sprzyjały nadciśnieniu, niewydolności układu moczowego itd. Nadciśnienie zwiększało się po spożyciu dużej ilości tłuszczu, który sam w sobie hydraulicznie utrudniał przepływ krwi. Pomimo niskich triglicerydów rósł poziom cholesterolu całkowitego powyżej 350mg%, a spadał HDL poniżej 50mg%. Wbrew beztroskim zapewnieniom, ludzie z takim lipidogramem chorowali na miażdżycę. Jednoczesny niedobór białka i nadmiar tłuszczów prowadził do otłuszczenia wątroby. Przesadne ograniczanie węglowodanów nasilało choroby pochodzące z niedoborów białkowych i utrudniało pracę umysłu. Proste zwiększenie samych węglowodanów hamowało utratę mięśni, ale jednocześnie prowadziło do rozbudowy tkanki tłuszczowej, która pod wpływem wydzielanej insuliny magazynowała spożyte masło i smalec. Na skutek niedoborów białka pojawiała się postępująca ociężałość umysłowa, palpitacje serca, nadciśnienie. Objawy te nasilały się przy nadmiarze tłuszczów. Zastosowanie prądów selektywnych zamiast racjonalizacji diety musiało pogarszać zdrowie. Więc gdzie to szczęśliwe zakończenie?
Praktyka ostatniego roku pokazała, że po zracjonalizowaniu spożycia zmiany chorobowe cofały się, wzrastała masa mięśniowa, a zmniejszało się otłuszczenie, ciśnienie ulegało obniżeniu, ustępowała ociężałość umysłowa, poprawiała się praca serca, przestawało strzelać w stawach. Tak, jak pisaliśmy w poprzednich artykułach, wystarczyło zazwyczaj zwiększyć białko do 50-120g, zmniejszyć tłuszcze do 100-150g i ograniczyć węglowodany tak, żeby nie tyć, najczęściej poniżej 100g. Oczywiście to tylko wartości orientacyjne, w praktyce zawsze należało się kierować nadrzędną zasadą: SMAK, SAMOPOCZUCIE I WAGA ŁAZIENKOWA NAJLEPSZYM DORADCĄ. Dla tych, którzy pomyśleli, to teraz mogę jeść wszystko, hulaj dusza, piekła nie ma, przykra wiadomość: piekło żywienia wysoko-węglowodanowego było, jest i będzie. Wyniki licznych badań naukowych wskazują na to jednoznacznie, pomimo wysiłków badaczy, żeby udowodnić coś przeciwnego. Pleniące się z każdej strony nieuctwo nie upoważnia do lekceważenia prostej prawdy: praktycznie żadne duże ssaki nigdy nie uzyskiwały większości energii z przyswajalnych węglowodanów, nawet krowy! Ostatnie badania nieśmiało wykazały, że małpy, włącznie z „roślinożernymi” gorylami, też nie objadały się owocami. Nasi przodkowie tym bardziej żywili się niskowęglowodanowo, bo zboża nie mieli. Czy byli mądrzy? Nie! Nie byli, tylko na zasadzie dostępnego pożywienia i smaku żywili się tym, co zapewniało przeżycie. Ci głupsi, źle odżywieni, wymarli bezpotomnie. Przykład współczesnych plemion pokazał, że byli podatni na degenerację przy dostępności węglowodanów. Instynkt ani rozum ich nie bronił, tylko brak pieczywa i medycyny. To bezosobowa ewolucja wymusiła na nich inteligentne zachowania metodą uśmiercania głupich współplemieńców. Wyłącznie tym sposobem ci, którzy przeżyli inwazje głupoty, uzyskiwali mądrość opiewaną przez dr. Kwaśniewskiego. Przykład optymalnych potwierdził, że same jaja nie wystarczają, a wiedza nie spada w prezencie z nieba. Trzeba ją w pocie czoła zdobywać i nieustannie pomnażać, omijając szerokim łukiem magiczne myślenie. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy właśnie teraz rzetelnej wiedzy, nauki, i wymiany doświadczeń. Inaczej pójdziemy w ślady naszych głupszych przodków. Zapatrzeni w ołtarze wszelkiej maści autorytetów wymrzemy bezpotomnie.

20-12-2005 Witold Jarmołowicz
 
     
Witold Jarmolowicz 
Site Admin

Pomógł: 46 razy
Dołączył: 06 Sie 2007
Posty: 8791
Wysłany: Czw Paź 10, 2013 09:04   

Spacerując z brzytwą Ockhama
OPTIMAL STORY
PORA NA REGUŁĘ 4eS


(1) Czytam Pana artykuły z zaciekawieniem. Jestem tzw. optymalnym od 5 lat i muszę całkowicie potwierdzić Pana wywody. Wszystko sprawdziłem na własnej skórze. TAK DALEJ!!! Mieszkam w Niemczech i sam dochodziłem do takich samych wniosków.
Pozdrowienia. L.K.
(2) Szanowni Państwo!
(...) Jestem na diecie Doktora od pięciu lat i bardzo ją sobie chwalę. (...)
Pozdrowienia P.P. (z Kanady)
Otrzymałem wiele listów w podobnym tonie. Niektórzy czytelnicy zauważali u siebie wszystkie opisywane objawy, większość odczuwała tylko poszczególne dolegliwości, a nieliczni czuli się w ogóle dobrze. Występowały różnice samopoczucia zgodnie z rozkładem Gaussa i zasadą Pareto. Te listy i spotkania z optymalnymi były mi ogromnie pomocne, bowiem wskazywały nowe obszary poszukiwań i chroniły przed samozadowoleniem. Dziękuję wszystkim. Bez fałszywego wstydu przypomnijmy sobie początki żywienia każdego z nas. Objawy fizjologiczne już opisywaliśmy. Przypomnijmy więc, jak bardzo każdy optymalny po przeczytaniu książki chciał głosić dobrą nowinę.
W latach dziewięćdziesiątych dr Kwaśniewski zainspirował tysiące zdrowych i chorych do zgłębiania tajników fizjologii oraz dietetyki. Dzięki niemu powstało prężne środowisko optymalnych, wyedukowanych bardziej niż niejeden zawodowy dietetyk. Z upływem czasu Pan Doktor okazał się niezdolny do rozwoju i pozytywnego inspirowania ludzi skupionych wokół siebie. Usiłował stworzyć zamknięty świat wiedzy absolutnej, gdzie nie było poprzedników i następców. Tą wizją hermetycznej wiedzy absolutnej zdołał zainfekować większość optymalnych. Powstały: mentalność charakterystyczna dla członków łagodnej sekty, poczucie wyjątkowego posłannictwa, atmosfera wtajemniczonej wspólnoty, wiara w jedynie słuszną drogę, obowiązek wypowiadania w swoim gronie rytualnych formułek, karanie niezależnie myślących poprzez piętnowanie i wykluczanie, podejrzliwość, czy na pewno każdy członek wspólnoty dostatecznie żarliwie wyznaje fundamentalistyczne idee B:T:W, syndrom oblężonej twierdzy na którą czyha reszta świata, zamknięcie się na racjonalne lub naukowe argumenty, automatyczne niedopuszczanie do siebie myśli o złym stanie swojego zdrowia, całkiem uzasadniony strach przed napiętnowaniem przez współtowarzyszy, bezkrytyczne powierzanie przewodnictwa liderom i nie nadzorowanie ich poczynań. Czy przesadziłem? Nie. W pierwszym roku żywienia każdy optymalny zachęcał wszystkich wokoło do diety dr. Kwaśniewskiego, jako jedynie słusznej. Robił to nawet wbrew słowom Pana Doktora, który przestrzegał przed nakłanianiem do ŻO. Początkujący robił to tak żarliwie, że otoczenie traktowało go jako nieszkodliwego maniaka. Co bardziej temperamentny optymalny skłócił się ze swoimi znajomymi. Każda firma chciałaby mieć tak zapalonego do pracy przedstawiciela handlowego. Firmy komercyjne musiały zawsze wydawać mnóstwo pieniędzy na wyrafinowane szkolenia motywacyjne własnych agentów. Dr Kwaśniewski miał za darmo sześć tysięcy zorganizowanych w OSBO akwizytorów swojej diety oraz setki tysięcy bezinteresownych sympatyków. Wszyscy z ogromnym zapałem rozpowszechniali produkty autorstwa dr. Kwaśniewskiego. Przeciętny optymalny miał nadzieję, że chociaż trochę poprawi mu się praca umysłu. Po cichu wierzył, że dr Kwaśniewski rzeczywiście otrzymał jakiś pozaziemski przekaz. Urządzał awantury, jeżeli na talerzu dostawał całe jajka, zamiast samych żółtek i za mało smalcu. W ogóle był skłonny do nietolerancyjnych, agresywnych wypowiedzi, z przyczyn metabolicznych, opisanych w poprzednich artykułach. Optymalny, który wziął solniczkę do ręki, już był podejrzany. Podobnie podejrzany był ktoś, kto się źle czuł. Otoczenie obwiniało go o popełnianie błędów i piętnowało. Paradoksalnie otoczenie miało rację. Ten, kto się źle czuł, rzeczywiście popełniał błędy. Tylko odwrotne niż optymalni sądzili. Czuł się źle, bo jadł za mało białka i węglowodanów oraz za dużo tłuszczu. Typowy optymalny zaimplementował sobie w głowie dogmat o doskonałości diety i traktował wszelkie leczenie, a szczególnie suplementację, jak religijną herezję. Nie wiedział, że świat co najmniej od XIX wieku testował różne diety niskowęglowodanowe i wysokotłuszczowe, a w Internecie krążyły miliony informacji na ten temat. Dogmatyczne żywienie powodowało, że co prawda ustępowały jedne choroby, ale pojawiały się nowe. Po przeczytaniu książki dr. Włodzimierza Ponomarenko oraz innych publikacji w „Optymalniku”, dla wielu optymalnych zawalił się cały świat. Niepotrzebnie. Nie ma alternatywy dla żywienia niskowęglowodanowego tu i teraz. 38 milionów Polaków nie zmieści się w rajskiej dolinie Hunzów. Byliśmy, jesteśmy i będziemy w dorzeczu Wisły. Dotychczas nie wspominaliśmy, że po latach pogarszał się wzrok, zaczynało łamać w kościach, chrupać w stawach, nasilały się dyskopatie, krwawiły dziąsła. Co do wzroku, sprawa nie została do dzisiaj wyjaśniona. Pozostałe schorzenia powodował ewidentnie niedobór białek i związanych z nimi mikroelementów. Próby leczenia tkanki łącznej witaminą C dawały doradcom poczucie satysfakcji ze znajomości biochemii, ale nie usuwały objawów. Trwałą poprawę przynosiło tylko zwiększenie spożycia produktów białkowych i to dopiero po dwóch latach. Eskimosi nie chorowali przecież na reumatyzm, szkorbut i mieli mocne zęby bez warzyw. Jednoczesne przejadanie się tłuszczami, szczególnie przy obniżaniu węglowodanów, nasilało ketozę, zakwaszenie. Pojawiały się piekące bóle, tzw. kauzalgie, zaburzenia czucia, neuralgie. Skóra nabierała chorobliwego wyglądu, stawała się szara, zażółcona Czasem stalowa obręcz ściskała klatkę piersiową, utrudniając oddychanie. Nie istotne już, czy było to spowodowane np. dną moczanową, porfirią czy czymś innym. Na pewno nasilało się w ketozie. U niektórych mężczyzn występowało przewlekłe zapalenie prostaty, przypuszczalnie spowodowane nadmiarem tłustych produktów mlecznych. Większość obserwowała obniżenie odporności na alkohol. Dzięki temu osoby nie wylewające za kołnierz oszczędzały. Zamiast litrowej, wystarczała im półlitrowa flaszka. Bywały też osoby, które dopiero na żywieniu optymalnym polubiły na swoje utrapienie alkohol. Pomimo, że czerwone wino miało swoje zalety, to kilka procent ludzi nie posiadało odpowiednich enzymów i chorowało po jego wypiciu. U innych osób nieprzemyślane próby poprawiania sobie zdrowia czerwonym winem lub koniakiem prowadziły do znacznego wzrostu ciśnienia i arytmii serca. Powstał dogmat o wyjątkowej odporności na choroby i trucizny. Jak każda wiara był nie do obalenia, pomimo przykładów świadczących o czymś przeciwnym. Tzn. optymalni rzeczywiście leczyli się z wielu nieuleczalnych chorób i uzyskiwali większą odporność. Jednocześnie ich organizmy stawały się wrażliwsze na inne wpływy środowiska. Np. ewidentnie obniżała się odporność na alkohol. Jeżeli ktoś miał nietolerancję glutenu, to już do końca życia musiał eliminować zboża europejskie. Podobnie było z produktami przetwórstwa mlecznego. Produkty mleczarskie i zbożowe były od dawna odpowiedzialne za 80% przypadków nietolerancji pokarmowych. Po przejściu na żywienie optymalne objawy słabły, ale nigdy nie znikały. Te nietolerancje manifestowały się stanami zapalnymi układu pokarmowego lub oddechowego, napadami migreny, astmy, częstym łamaniem w kościach, objawami podobnymi do neurastenii lub depresji. Dzieci miały z tego powodu kłopoty z nauką i dyscypliną. Jak widać, były to objawy bardzo podobne do spowodowanych niedoborami białek, wszakże powinny być leczone innym sposobem. Dogmat o wyjątkowej odporności optymalnych skutecznie zniechęcał do dyskusji nad tymi tematami. Tymczasem, mając nietolerancję pieczywa, również na żywieniu optymalnym można było skutecznie dorobić się zwyrodnienia stawów, nawet pomimo spożywania dużej ilości białka. Do niedawna wieprzowina była jedynym źródłem mięsa dla optymalnych. Biorąc na chłopski rozum, taka monotonia musiała być niekorzystna. Istotnie, spotykaliśmy osoby, które wyleczyły się z chorób dopiero po zamianie wieprzowiny na inne mięsa. W przyszłości wrócimy jeszcze do tego tematu. Frazes, że optymalni są tak mądrzy, iż wiedzą, co jeść, był tak samo nieodpowiedzialny jak inne dogmaty. Czy chcemy, czy nie, technologia zawładnęła produkcją żywności. Kilku rzetelnych producentów optymalnych, to za mało w skali całego kraju, żeby każdy miał dostęp do dobrej żywności. A jeść trzeba codziennie. Stosując, wbrew autorytetom całego świata, REGUŁĘ 4eS: SMAK, SAMOPOCZUCIE, SWOJA WAGA I SAMOKSZTAŁCENIE NAJLEPSZYM DORADCĄ.

14-04-2006 Witold Jarmołowicz
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Akademia Zdrowia Dan-Wit informuje, że na swoich stronach internetowych stosuje pliki cookies - ciasteczka. Używamy cookies w celu umożliwienia funkcjonowania niektórych elementów naszych stron internetowych, zbierania danych statystycznych i emitowania reklam. Pliki te mogą być także umieszczane na Waszych urządzeniach przez współpracujące z nami firmy zewnętrzne. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Dowiedz się więcej o celu stosowania cookies oraz zmianie ustawień ciasteczek w przeglądarce.

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template modified by Mich@ł

Copyright © 2007-2024 Akademia Zdrowia Dan-Wit | All Rights Reserved